Cześć!

W ostatnim wpisie rozłożyłem na czynniki pierwsze kwestie związane z obi – nieodłącznym i najbardziej rzucającym się w oczy elementem japońskiego wydawnictwa płyt winylowych. Jeżeli nie czytaliście jeszcze tamtego wpisu, zapraszam do zapoznania się z nim pod tym linkiem. W dzisiejszym wpisie chciałbym kontynuować wątek związany z poligrafią japońskich płyt i poruszyć kwestie związane z okładką. Zapraszam do lektury!

Okładka – po co to komu?

Obi z pewnością jest elementem, który przyciąga uwagę i skłania nas do bliższej inspekcji płyty. Niemniej obok wrażeń wizualnych, równie ważne są doznania związane z dotykiem. Jak się okazuje, japońskie wydania oprócz ciekawej warstwy graficznej, mają wiele do zaoferowania wewnątrz.

Sięgnięcie po okładkę japońskiego wydania przywodzi pierwsze spostrzeżenie: papier wydaje się gruby. Ale dlaczego tak jest? Otóż rolą okładki nie jest prezentacja grafiki przygotowanej dla danego wydania, a ochrona nośnika – i być może zabrzmi to lakonicznie, ale nie bez powodu okładki płyt CD mają wymiary tego właśnie formatu, a płyt winylowych 30×30 cm. Kolorowe i fascynujące projekty graficzne okładek płyt wyniknęły z możliwości pokolorowania “pudła”, w którym znajduje się najważniejszy aspekt produktu – płyta, a nie odwrotnie – opakowania na płyty nie powstały z potrzeby prezentacji grafiki, którą przygotowano dla nas obok treści muzycznej. Z tego właśnie powodu niektóre albumy niezależnych artystów tworzących w internecie nie posiadają grafiki – takie sytuacje zdarzają się na Sound cloud.

Z powyższym związany jest fakt, że wiele okładek starych, kultowych zespołów jest powtarzalne i mało pomysłowe – większość okładek z czasów rozwoju przemysłu fonograficznego pamięta po prostu “gęby” członków zespołu. Taką standardową okładką był najczęściej kwartet, w mniej lub bardziej interesującej scenerii. Wynikało to powierzchownego podejścia do kwestii opakowania, ot “trzeba coś pokazać”.

Nuda i uraza

Jednym z pierwszych zespołów, który zwrócił uwagę na problem powtarzających się (najczęściej czterech) twarzy na okładce, było the Beatles. Aby uniknąć powtarzalności, zespół postawił na okładkę, która pokazywała legendarną czwórkę w szokującej scenerii. Na okładce “Yesterday and Today”, The Beatles wystąpiło w rzeźniczych płaszczach, a sami obrzucili się mięsem, które kontrastowało z… rozczłonkowanymi modelami plastikowych lalek. John Lennon na krótko przed swoją śmiercią skomentował kontrowersyjną okładkę w dobitny sposób:

“Inspiracją była nasza nuda i uraza do zrobienia kolejnej sesji zdjęciowej i kolejnej typowo Beatlesowej rzeczy. Mieliśmy tego śmiertelnie dość.”

Okładka wywołała powszechne oburzenie, przez co płyta słabo się sprzedawała. Album szybko po premierze został wycofany z półek, a na front gotowych okładek przyklejono nową, ugrzecznioną grafikę przedstawiającą… czterech Beatlesów. Na dzień dzisiejszy okładki pochodzące z tego krótkiego okresu sprzed wycofania sprzedaży osiągają zawrotne ceny. W 2016 roku sprzedano oryginalną, zafoliowaną płytę z “rzeźniczą okładką” z 1966 roku za 125 000 dolarów. Cóż za pięćdziesięcioletni jubileusz.

Zmiana w myśleniu

Gwoli ścisłości the Beatles nie było pierwszym zespołem, który próbował odstąpić od oczywistego sposobu na zagospodarowanie okładki. Jednak ich przykład jest najbardziej wyrazisty w kontekście muzyki kształtującej gusta mas. Jej przeciwieństwem są dzieła awangardowe, które per se rządzą się swoimi prawami. Albumy spoza głównego nurtu pamiętają inne sposoby przedstawienia okładki, niż szeroko rozumiany figuratywizm, ale nie wpłynęły one na kształtowanie świadomości słuchaczy tak jak np. wspomniane the Beatles. Przykładów takich okładek należy szukać w szczególności wśród okładek jazzowych. Wśród popularnych dzieł można by tu wymienić okładkę słynnej “Time Out” Brubecka, która już w 1959 roku pokazała abstrakcyjną grafikę, podobnie jak “Mingus Ah Um” Charlesa Mingusa z tego samego roku.

 

Czy ktoś wymyślił “nowe” okładki?


Wybór wymienionych jazzowych okładek wydaje się bardziej wynikać ówczesnych trendów w sztuce, niż ze świadomego odrzucenia koncepcji postaci na okładce. Innymi słowy, abstrakcyjne okładki jazzowe z tamtych lat nawiązują do modnego wtedy abstrakcjonizmu, zatem według mnie nie należy przypisywać im waloru rewolucyjności, mimo odejścia od utartej konwencji. Przytoczone okładki stanowią ukłon w stronę popularnych wtedy Picasso, Braque’a, czy Legera, a tym samym nie przecierają nowych ścieżek. O bliskim stosunku okładek jazzowych ze sztuką świadczy choćby okładka “Time Further Out” Brubecka, którą zaprojektował znany hiszpański Surrealista Joan Miró. Również okładka słynnej płyty Stan Getza i Joao Gilberto z pierwszej połowy lat 60. idzie w kierunku abstrakcjonizmu, a zaprojektowała ją portorykańska malarka Olga Albizu – przedstawicielka ekspresjonizmu abstrakcyjnego, co również wskazuje na powiązanie ze sztuką bardziej niż na świadomą chęć zerwania z utartymi schematami. 

Frontalny atak na normalność

Myślę że pierwszą płytą, która z powodzeniem odmieniła oblicze komercyjnych okładek była The Dark Side of the Moon z 1973 roku. W przypadku tego albumu mamy bowiem do czynienia z całkowitą rezygnacją z przedstawienia jakiejkolwiek postaci, przy jednoczesnej koncentracji na abstrakcyjnym przedmiocie – pryzmacie, którego znaczenie do dziś pozostaje przedmiotem spekulacji wśród fanów. Mimo że kultowy trójkąt został wybrany przez członków zespołu w pośpiechu,  w przerwie od nagrywania omawianej płyty, to szybko okazał się strzałem w dziesiątkę ze względu na tajemnicę, którą zdawał się skrywać. Już kilka dni po premierze, na fali komercyjnego sukcesu albumu, cały świat zastanawiał się, co oznacza “ten cholerny trójkąt” na okładce.

Zarówno pierwsze wydanie, jak i PRO USE z 78 roku znajdziecie w sklepie Origami pod tym linkiem.

Przybijanie gwoździ

Co w temacie okładek płyt winylowych mają do powiedzenia japońskie wydania? Jak się okazuje bardzo wiele. Otóż japońskie przywiązanie do detali i jakości rozciąga się również na wydawnictwo okładek. Na pierwszy rzut oka japońskie okładki są o wiele grubsze i twardsze niż wydania z pozostałych części świata, przez co lepiej chronią płytę oraz łatwiej zachować je w zadowalającym stanie. Nie bez powodu mówi się, że japońską okładką można przybijać gwoździe. Wystarczy złapać za krawędź japońską okładkę oraz porównać ją z dowolną inną. Okładka od holenderskiego wydania Heaven and Hell Black Sabbath wyraźnie się wygina, a okładka polskiej płyty Haliny Frąckowiak składa się po prostu jak gazeta. Oszczędzanie na jakości papieru odbija się nie tylko na wrażeniach zwiąaznych z obcowaniem z płytą, ale i przekłada się na bezpieczeństwo naszych cennych eksponatów.

 

Jeszcze gorzej ma się sprawa z wydaniami z rodzimego podwórka. W krajach byłego bloku sowieckiego oszczędzano zarówno na jakości płyt, jak na okładce i dodatkach. W bezpośrednim porównaniu płyta Haliny Frąckowiak wypada słabo przy okładce Kate Bush.

 

Inne przykłady z kolekcji Origami

Jakby zalet płynących z grubości i twardości papieru było mało, niektóre japońskie okładki zaskakują również fakturą. Tutaj przykładami będą pierwsze japońskie wydania “Powerslave” Iron Maiden oraz tzw. White Album Fleetwood Mac. Faktura wymienionych wydań przypomina w dotyku skórę. Spróbuję na przykładzie Fleetwood Mac pokazać Wam, jak to wygląda.

Innym przykładem jest jeden z najważniejszych debiutów w historii muzyki popularnej. “In the Court of King Crimson” również posiada ciekawą fakturę papieru. Mam nadzieję że udało się to uchwycić na zdjęciu.

Uważam że na wrażenia związane z obcowaniem z płytami składa się pełne doświadczenie. Najpierw wzrok (obi), potem dotyk (okładka), aż w końcu odsłuch. Nie uważam żeby kolekcjonowanie płyt sprowadzało się do słuchania muzyki. Gdyby tak było, my, kolekcjonerzy, bylibyśmy zgubieni przez serwisy streamingowe. Na szczęście mamy japońskie płyty winylowe, po które zapraszam do sklepu Origami pod tym linkiem.

Mateusz